Lutosfera
Andrzej Bauer, pianista Leszek Możdżer i muzyk wywodzący się z nurtu twórczości DJ – m.bunio.s spotkali się, aby podczas jednego wieczoru wykonać własne utwory inspirowane muzyką Witolda Lutosławskiego. W efekcie powstał zwarty i komunikatywny program zawierający jednak (obok elementów jazzu, improwizacji, DJ) klasyczne elementy muzyki współczesnej. W ten sposób składany jest hołd Witoldowi Lutosławskiemu, którego imieniem został ogłoszony przez Sejm RP rok 2004.
Lutosfera to projekt trzech artystów z trzech różnych muzycznych światów. Platformą do ich spotkania stała się muzyka Witolda Lutosławskiego, artysty bezkompromisowego, twórcy własnego, muzycznego języka.
Program
- Intrada
- 4-palcówka
- Kantylena
- Chillout
- Concerto Loop
- Bukolika
- Passacaglia
- Sacher
O Lutosferze
Czy udana współpraca jazzmana – improwizatora, klasyka-wirtuoza i didżeja – awangardzisty jest w ogóle możliwa? Czy ludzie o tak różnych artystycznych doświadczeniach są w stanie się porozumieć? Jak pogodzić perfekcję klasycznego wykonawstwa z nieobliczalnością jazzowej improwizacji? Jak połączyć wyrafinowanie brzmienia akustycznych instrumentów z nieustępliwością elektronicznego pulsu? Jak wreszcie przyodziać w to wszystko muzykę Witolda Lutosławskiego?
Spotkanie artystów o tak różnych stylistycznych rodowodach, odmiennych nawykach i twórczych doświadczeniach może zaowocować powstaniem muzyki o oryginalnym, nowym brzmieniu. Andrzej Bauer zna muzykę Witolda Lutosławskiego doskonale, wielokrotnie uczestniczył w wykonaniach utworów prowadzonych przez samego kompozytora ściśle z nim współpracując. Możdżer twierdzi, że cytował Etiudę Lutosławskiego we free-jazzowych improwizacjach podczas konkursu Jazz Juniors’92, od którego zaczęła się jego przygoda z jazzem. Wywodzący się z młodej sceny klubowej Bunio także deklaruje silną fascynację twórczością kompozytora.
Lutosfera to próba stworzenia nowej muzycznej jakości, w której Możdżer, Bunio i Bauer wykazują się dużą elastycznością i sporym dystansem do swoich dotychczasowych dokonań. Zniekształcona elektronicznie wiolonczela, przepuszczona przez heavy-metalowy fuzz, Możdżer improwizujący na sześciu dźwiękach (w wariacji Sacherowskiej), Bunio pieczołowicie realizujący niesymetryczne rytmiczne podziały wyciągnięte z partytur Lutosławskiego, a nad tym wszystkim pocięty na sample głos kompozytora mówiący te słowa: „To co było wczoraj jest złe! Tylko to, co jest dzisiaj może być dobre! Zaś gdy dobre będzie to, co będzie jutro – to co jest dzisiaj dobre będzie już złe.”
(Leszek Możdżer/Justyna Rekść-Raubo)
Felieton Andrzeja Chłopeckiego z książki „Dziennik ucha – słuchanie na ostro“
TAKA ZABAWA MNIE NIE INTERESUJE…
…wyznaje Witold Lutowsławski, po czym następuje już tylko pięknie zrealizowana elektronicznie przez Bunia najprawdziwiej klasyczna kadencja, a w tym kontekście brzmiąca przekornym dowcipem. Podpisujący się „m.bunio.s“ oficjalnie sprostował podczas koncertu Lotosphere na dziedzińcu warszawskiego Zamku Ujazdowskiego informację, jakoby był didżejem. „Eksploruję instrumentalno-wokalną oraz eksperymentalną warstwę hip-hop, popu, postrocka, oraz szeroko pojętej nowej elektroniki“ – pisze, określając się mianem “okołomuzyka“, w komentarzu do projektu zrealizowanego przez Fundację Muzyki „Aukso“ w Cenrum Sztuki Współczesnej 15 września.
Nie sądzę, by Witold Lutosławski zdążył zetknąć się z nazwiskiem Leszka Możdżera startującego ku swej jazzowej karierze w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. To drugi z uczestników tego niezwykłego przedsięwzięcia, grający na fortepianie i elektronicznych „klawiszach‘.
Trzeci z nich wielokrotnie z Lutosławskim współpracował, grając pod jego autorską batutą Koncert wiolonczelowy. Tym razem Andrzej Bauer swą wiolonczelę podłączył do prądu i głośników. Każdy z nich swe zainteresowania i obawy na temat, co by też Lutosławski orzekł słuchając ich koncertu, opierał na różnych swych życiowych i artystycznych doświadczeniach. Jazzowe wizje muzyki Witolda Lutosławskiego z użyciem pociętych na fragmenty, przegranych z audycji radiowych zdań kompozytora, samplowanych, przekształcanych, przede wszystkim zachwycały artyzmem. W owym jazowym, niekiedy „jazzowanym“ interpretowaniu myśli muzycznych wziętych z partytur kompozytora, „odgadywaniu“ ich w improwizacjach, słyszałem wyraźnie tych trzech artystów czułość wobec tematu będącego podstawą ujawnienia ich kunsztu. Lecz przecież zarówno po ich stronie, jak i po stronie słuchaczy tli się niepokój o granicę dezynwoltury.
Lutosławski z całą mocą ogłaszał swój wrogi stosunek do tego, co niskie, popkulturowe, rockowe. Choć zapewne improwizował quasi-jazzowo (w fortepianowym duecie z Andrzejem Panufnikiem podczas okupacji), nic zgoła nie świadczy o jego pozytywnym stosunku do jazzu. Względem elektroniki zachował głęboką nieufność, procedura samplowania, estetyka „gramofonistów“, ta z postaw postmodernistycznych, która zakłada, że wszystko można i wolno robić ze wszystkiego, budziła jego odrazę. Jakby się zachował będąc tego koncertu podmiotem (jego grają), przedmiotem (jego przerabiają, muzycznie i słownie), gdyby był koncertu słuchaczem? Wyszedłby oburzony?
Na to nie pozwoliłaby mu jego osobista kultura. Po piersze byłby zakładnikiem Andrzeja Bauera, tak przezeń szanowanego wielkiego artysty, z którym współpracę tak bardzo sobie cenił. Pomyślałby sobie zapewne tak: „Skoro Andrzej, ten wspaniały muzyk i cudowny człowiek, uważa, że to ma sens, może ma to sens?“.
Lutosławskiemu nie dane było poznać genialnej jazzowej kreacji stworzonej przez Leszka Możdżera na podstawie utworów Fryderyka Chopina; została opublikowana tuż po jego śmierci. Gdyby tę płytę dostał w prezencie, z własnej woli by zapewne po nią nie sięgnął. Gdyby jednak ją poznał… Nie. Nie wierzę, by go ona nie poruszyła, choć spowodowałaby estetyczny, artystyczny dylemat. Być może pomyślałby tak:
„Z zasady powinienem być temu przeciwny, lecz jest tu tak dużo piękna, które mnie urzeka, że może nie powinienem być temu przeciwny z zasady?.“
Jeszcze za życia Witold Lutosławski określany był mianem Mistrz Pomnik. To określenie implikuje niewzruszoność pryncypiów i twardość marmuru odpornego na wiatry mód. Lecz nie. Wszak nie był – przy całym swym kanonie sądów, poglądów, postaw, pryncypiów – doktrynerem. Był człowiekiem muzyki, natchnień, emocji, wrażliwości, a te – jak to duch – wioną, kędy chcą. Ryzykuję twierdzenie, że po koncercie Lutosphere zorganizowanym dla uczczenia 420. rocznicy wmurowania kamienia węgielnego pod budowę Zamku Ujazdowskiego w Warszawie, na którym odcisk swej dłoni pozostawił niejaki Adam Jarzębski, kompozytor i budowniczy, z topniejącymi urazami i wątpliwościami, Witold Lutosławski, wadząc się ze swymi dotychczasowymi artystycznym pryncypiami i coraz bardziej wątpiąc w swe dotychczasowe zwątpienia, podałby rękę „okołomuzykowi“ Buniowi, który nie chce by go określać mianem didżeja. Nie tylko dlatego, że do tego kurtuazja by go skłaniała. Być może byłaby to dłoń artysty wyciągnięta do artysty. Lecz tego się już nie dowiemy.
I mocno dwuznacznie brzmią w tym kontekście słowa Lutosławskiego samplowane przez niedidżeja Bunia, w radiowym wywiadzie wypowiedziane z dezaprobatą względem tych, którzy się pod nimi niegdyś podpisywali: „To, co było wczoraj, jest złe! Tylko to, co jest dzisiaj, może być dobre! Zaś gdy dobre będzie to, co będzie jutro – to, co jest dzisiaj dobre, będzie już złe“.
2 października 2004